Boże Narodzenie

emotions-4637323_1280

– Jacek, Piotrek, nakryliście już do stołu? – podniesiony głos matki dobiegał z kuchni. Piotrek westchnął ciężko i wcisnął się głębiej za zasłonkę. Omiótł oczami pustą już o tej porze ulicę. Powoli zapadał mrok. Latarnie rzucały kręgi światła na szarobury chodnik. Nic nie zapowiadało, aby w tym roku miały być białe święta.

– Już, już, Asiu. No, ładnie, co chłopaki? – ojciec zrobił krok do tyłu i popatrzył z dumą na przykryty śnieżnobiałym obrusem stół. Na środku leżał stroik zrobiony z zielonych gałązek, przyozdobiony srebrnymi bombkami i czerwonymi wstążeczkami. Bliżej brzegów stołu lśniły pozłacanymi obwódkami talerze ze specjalnej zastawy rodziców. Takiej stawianej dla gości tylko od wielkiego dzwonu. Był to prezent ślubny od nieżyjącej już babci Helenki. Mama wyjmowała ten komplet tylko na święta i rocznicę ślubu. Za każdym razem kiwała smętnie głową nad wielkim półmiskiem mówiąc „oj, mamuś, mamuś, czy to sprawiedliwe, żeby rzeczy przetrwały człowieka…” Piotrek kiedyś się zapytał, czy może w takim razie nie rozbić uroczyście kilku talerzy, aby było bardziej sprawiedliwie, ale nie spotkało się to z aprobatą ze strony jego rodzicielki.

Brzęknął widelec. Wituś z wysuniętym ze skupienia językiem poprawiał sztućce przy talerzu dla nieoczekiwanego gościa. Talerzyk ten, najmniejszy z całej zastawy, stał na samym końcu stołu, tuż przy kaloryferze.

– Tu usiądziemy my, potem Wojtek z rodziną, ciocia Justynka, Stefanek, na końcu nasze dzieciaki…. – ojciec zmarszczył brwi i liczył nakrycia.

– A Justynkę to trzeba posadzić dalej od Wojtka, bo znowu się pokłócą o politykę jak ostatnio! – mama zawołała z kuchni, przekrzykując odgłos lejącej się wody z kranu. – Wituś, Piotrek, chodźcie no nosić półmiski! Zaraz goście przyjdą!

Piotrek obrzucił raz jeszcze wzrokiem pustą ulicę i zsunął się niechętnie z parapetu. W świętego Mikołaja nie wierzył już od dawna. Ale od cichych domów z rozświetlonymi oknami, z dachami i balkonami przyozdobionymi sznurami światełek bił taki spokój, że mógłby tak siedzieć i patrzeć bez końca.

– Śledzik z cebulką, ryba po grecku, karp w galarecie, sałatka jarzynowa z majonezem, a w tej mniejszej miseczce wersja bez majonezu i ogórka kiszonego dla Basi Wojtusiowej, bo chyba jeszcze karmi małego… – mama podawała im naczynia tak szybko, że ledwie zdążali zanosić na stół.

– Śledzika bez cebulki postawcie bliżej cioci Justynki, żeby ją znowu wątroba nie bolała… Jezus Maria! – mama zajrzała do lodówki i złapała się za głowę.

– Aśka, co się stało?

– Mleka kokosowego nie kupiłeś… – zajęczała Asia.

– Uff, myślałem, że nalewka się zbiła – Jacek odetchnął z ulgą.

– Nalewka! – prychnęła mama. – Nalewka to nie problem, a jak mam podać kawę bez mleka kokosowego? Wiesz, że ciocia Justynka ostatnio stwierdziła, że nie toleruje laktozy? Znowu się obrazi, że nikt jej nie bierze pod uwagę! Jezu, Jacek, musisz lecieć do sklepu!

– Do jakiego sklepu? Już prawie 17! Zaraz goście przychodzą!

– Może całodobowy będzie otwarty. Leć, leć, bo znów będzie awantura!

Ojciec westchnął ciężko i wzniósł oczy do sufitu. Wyraźnie nie chciało mu się już wychodzić z ciepłego, przytulnego mieszkania.

– Chłopaki, wy idźcie! Piotrek, zabierz Witka i sprawdźcie, czy ten sklep za rogiem otwarty. Może Mikołaja zobaczycie po drodze? – mrugnął okiem.

Piotrek prychnął, ale Witkowi zaświeciły się oczy.

– Chodź – pociągnął nieśmiało starszego brata za rękaw.

– No dobra – teatralnie westchnął chłopak. – Wkładaj kurtkę, młody, zobaczymy, czy już nie pojawiła się ta pierwsza gwiazdka.

Trzasnęły drzwi.

– No, Aśka, w końcu sami – Jacek objął żonę w pasie.

– A weź ty, idź – Asia trzepnęła go po ręku ścierką. – Na amory mu się zebrało. Zaraz goście będą. A tu jeszcze nic niegotowe.

– Jak to niegotowe? – Jacek spojrzał na suto zastawiony stół, wykrochmalone firanki i choinkę aż migoczącą od światełek i bombek.

– A ja jeszcze nieumalowana. Bądź dobrym mężusiem i przypilnuj, żeby kapusta się nie przypaliła – Asia wspięła się na palce i cmoknęła Jacka w policzek, zrzuciła z siebie fartuch i zniknęła za drzwiami do sypialni.

Jacek został sam w kuchni. Poprawił krawat, przeciągnął się, po czym podniósł pokrywkę i spróbował odrobinę kapusty. Skrzywił się i szczodrą ręką dosypał pieprzu. Właśnie się zastanawiał, czy nie dolać jeszcze ze szklaneczki wina, gdy zadźwięczał dzwonek do drzwi.

– Witamy! Wchodźcie, wchodźcie! – powitał radośnie gości w przedpokoju. W niewielkim pomieszczeniu siódemka ludzi w różnym wieku usiłowała równocześnie ściągnąć płaszcze, buty, ucałować gospodarza i wręczyć mu salaterki oraz miski z przygotowanymi przez siebie potrawami. Niemowlak na rękach pulchnej brunetki w koku rozpłakał się na całego. W rozgardiaszu syn cioci Justynki przywalił z łokcia w głowę swojej kuzynce. W jej obronie bohatersko stanął brat. Bitwa rozpoczęła się na progu i przeniosła pod wieszaki, gdy z sypialni wynurzyła się świeżo upiększona Asia. Nastąpił etap kolejnych okrzyków radości z rodzinnego spotkania i teatralnych pocałunków wymierzanych uszminkowanymi ustami tuż obok upudrowanych policzków.

– Jak ten czas szybko leci! Teraz święta, zaraz sylwester, a potem już tylko Wielkanoc i znów wakacje! – westchnęła ciocia Justysia.

– Ale z ciebie się zrobił duży kawaler, ho ho! Panny się już pewnie za tobą uganiają! – Jacek usiłował nawiązać przyjacielskie kontakty z młodszym pokoleniem, próbując równocześnie rozdzielić walczących kilkulatków. Basia pocieszała najmłodsze z potomstwa, machając nim na wszystkie strony i śpiewając piskliwie kołysankę.

– A gdzie wasze pociechy? – wydyszał brat Jacka, Wojtek, usiłując równocześnie rozwinąć córkę ze zwojów szalika i powstrzymać syna od przywalenia kuzynowi w oko.

– Wyszli na chwilę do sklepu. Już dawno powinni wrócić – powiedziała Asia. – Ale nie stójcie tak w progu, wejdźcie przecież do salonu.

Na schodach zatupały kroki. Drzwi wejściowe otworzyły się jak szerokie, waląc przy okazji w pupę niemowlaka na Basinych rękach, i w progu ukazał się zdyszany Piotrek.

– Mamo, tato! – wysapał.

– Mleko kupiłeś? – syknęła Asia.

– Co? Nie… Zamknięte było. Ale spotkaliśmy takich dziwnych ludzi po drodze!

– I jak kawę teraz zrobię bez mleka? Piotrek, rozbieraj się szybciej, opłatkiem trzeba się dzielić. A gdzie Wituś?

– No właśnie z nimi tutaj idzie – wykrztusił z siebie chłopak.

Wszyscy nagle zamilkli, nawet drący się z oburzeniem niemowlak, i spojrzeli jak na komendę w stronę drzwi. Stanął w nich onieśmielony Witek, prowadząc za sobą młodziutką, zawstydzoną trochę blondynkę w sfatygowanej, obszernej niebieskiej kurtce. Ręce jakby w obronnym geście trzymała na wypukłym brzuchu. Tuż za nią zerkał ciekawie do środka wysoki brodacz o brzydkiej, acz sympatycznej twarzy, ubrany w fantazyjny kolorowy płaszcz.

– A coś wyście za hipisów do domu sprowadzili? – oburzyła się Asia.

– Szwagierka, to nie te czasy, hipisi już dano kaputt – roześmiał sie Wojtek.

– Wszystko jedno, co to za jedni?

– Spotkaliśmy ich pod sklepem. Szukają jakiegoś hotelu. Ale nie bardzo ich rozumiemy, bo niezbyt mówią po polsku – wyjaśnił Piotrek. Zaczerwienił się. Na ulicy, pod zimnym, ciemnym niebem sprowadzenie do domu wyraźnie zagubionych obcokrajowców wydawało się znacznie lepszym pomysłem niż tu, w jasnym przedpokoju, pod gradem oceniających spojrzeń.

– My… maybe going. Gehen. Nicht… verstehen – zasugerował niepewnie brodacz i przytulił do siebie zatrwożoną blondynkę.

– No problema. My… nie chcema. Problems. You know? – dokończyła jego towarzyszka.

– Sure, sure. What exactly are you looking for? Some particular hotel? – zapytał Jacek. Spotkało się to z pełnym niezrozumienia spojrzeniem przejezdnych i niepewnym wzruszeniem ramionami.

– Oni nie mówią po angielsku. Ani po polsku – wyjaśnił Piotrek.

– To skąd oni są? Może policję trzeba by wezwać? – ciocia Justynka pociągnęła z dezaprobatą nosem.

– Nein! No policia – przestraszył się brodacz i przyciągnął do siebie bliżej blondynkę.

– No świetnie. Jeszcze policji się boją. Co wam przyszło do głowy, żeby takich zapraszać do domu? – Asia zacisnęła ze złością usta.

– No przecież sama mówiłaś, że stawiamy talerz dla nieoczekiwanego gościa! – Piotrek wyglądał tak, jakby zaraz miał się rozpłakać. – To bardziej nieoczekiwanych już nie może być!

– No… tak. Ale to tradycja taka. Nikt się przecież nie spodziewa… Och, no dobrze. Niech wejdą. Mogą się herbaty chociaż napić.

– Asia, ty tak na serio? – oburzyła się ciocia Justynka. – Chcesz wpuścić na rodzinną Wigilię jakiś obcych?

Zapadła chwila ciszy.

– Patrzcie, śnieg zaczął padać! – wrzasnął nagle Stefanek i cała dzieciarnia z radosnymi okrzykami pogalopowała w stronę okna w salonie, zapominając kompletnie o stojących nadal w progu wędrowcach i innych problemach dorosłych.

– Przecież ich nie wyrzucimy na mróz! – syknęła cicho Asia. – Niech wejdą, może się dowiemy, o co im chodzi, a potem ich pokierujemy gdzie trzeba. No już, wchodźcie, zapraszamy! Welcome! Boże, czy oni nie rozumieją żadnego cywilizowanego języka?

Przyjezdni zorientowali się w końcu, że są zapraszani do mieszkania, i niepewnie weszli do środka. Kiedy brodacz pomógł blondynce ściągnął kurtkę, okazało się, że jej brzuszek jest zdecydowanie bardziej wypukły, niż się to wydawało pod warstwą wierzchnich ubrań.

– Toż to chyba dziewiąty miesiąc jest – oceniła fachowym okiem Wojtusiowa Basia.

– No, moi drodzy, jak wam zacznie rodzić zaraz pod choinką, to dopiero będziemy mieć niezapomniane święta – prychnęła ciocia Justynka.

– Nie nie, nie rodzić. Jeszcze… time – wykrztusiła z siebie uspokajająco blondynka.

– A no to całe szczęście. Napijecie się czegoś? Kawy, herbaty? – Jacek szerokim gestem zaprosił wszystkich do stołu.

– Wasser. Żadne… problema?

– Żadne problema, żadne – Jacek uspokajająco pokiwał głową. – I gdzie my ich posadzimy? – syknął na boku do żony. – Co też ci strzeliło do głowy?

– No nie wiem, święta są. Miałam ich wyrzucić? Posadźmy ich przy Justynce, tam się da dostawić jeszcze jeden talerz.

– To ją szlag trafi jeszcze bardziej niż od braku bezmlecznego mleka – powiedział ponuro Jacek i skierował się do kuchni, by tam zająć się dystrybucją gorących (i nie tylko) napojów. Wojtek udał się za nim.

W salonie blondynka zajęła ostrożnie miejsce na fotelu pod choinką i przyjęła z uśmiechem szklankę wody. Dzieciaki skakały wokół okna. Niemowlę położone na dywanie próbowało dopełznąć do rąbka obrusu zwisającego tuż nad podłogą. Wojtkowa Basia i ciocia Justynka zajęły miejsce na kanapie i podejrzliwym wzrokiem świdrowały brodacza, który stał przy ścianie wpatrzony w swoją dziewczynę i uśmiechał się uśmiechem absolutnie szczęśliwym i kompletnie bezmyślnym, tak typowym dla zakochanych.

– Ale my się długo nie widzieliśmy – westchnęła Basia, zagajając rozmowę.

– Oj długo, długo… Piotruś, a ty się witałeś z ciocią? Chodź tutaj podaj rękę! Buziaka byś dał.

– A co ty chłopaka namawiasz, toż to duży kawaler, niech całuje kogo chce, a nie stare ciotki – krygowała się Justynka.

– Ale te dzieciaki rosną, po tym najlepiej poznać, jak to ten czas leci – odruchowo dopowiedziała swoją doroczną kwestię Asia, śledząc wzrokiem brodacza, wpatrzonego nadal czułym wzrokiem w swoją blondynkę.

– No to co, trzeba chyba wołać naszych z kuchni, trzeba się opłatkiem podzielić.

– A z nimi… też mamy się dzielić? – zapytała podejrzliwie Justynka

Zapadła cisza.

Brzęknęło szkło. Przyjezdna odstawiła ze stukotem swoją szklankę na stół, tak mocno, że odrobina wody wychlapała się na obrus.

– Wasser… Wody… – wyksztusiła z siebie. Brodacz pobladł i rzucił się w jej kierunku.

– Dolać jeszcze? – zerwała się z krzesła Asia.

– Nie! – jęknęła blondynka i złapała się za brzuch. Wstała z fotela. Na ozdobnej poduszki rozlewała się coraz szerzej wilgotna plama.

– O kurde, fotel po prababci – jęknęła Asia i przysiadła z powrotem.

– Fotel nie fotel, ta dziewczyna rodzi! Przedwcześnie! Trzeba ją zawieźć do szpitala! Natychmiast! – Justynka przejęła inicjatywę.

Zwabieni hałasem, z kuchni wyjrzeli Jacek z Wojtkiem. Kiedy zobaczyli, co się dzieje, pobladli nie mniej niż brodacz.

– Ale my już właśnie… tak na początek…na jedną nóżkę… nie możemy prowadzić.

– Och, osły z was! Nie mogliście poczekać do kolacji? Dajcie mi kluczyki do auta – Justynka wyciągnęła rękę. Jacek pogrzebał w kieszeni kurtki i potulnie podał jej kluczyki.

– Tylko uważaj przy hamowaniu, bo zarzuca. I może jakiś kocyk by podłożyć? – zasugerował niepewnie.

– Nie ma czasu do stracenia! Chodźcie za mną! Go, go! – Justynka zamaszystymi ruchami poganiała słaniającą się blondynkę, trzymającą się obiema rękami za brzuch, i podtrzymującego ją brodacza.

Wybiegli. Asia trzęsącymi się rękami nalała sobie nalewki.

– W takich momentach to żałuję, że jeszcze karmię – powiedziała Basia i odsunęła niemowlaka od nogi stołu, którą próbował z zapamiętaniem przeżuć.

– Mam w lodówce piwo bezalkoholowe, przynieść?

– Jak bezalkoholowe, to po cholerę? – westchnęła Basia i pogrążyła się z powrotem w milczeniu.

– Ale musicie przyznać, że było to wszystko co najmniej surrealistyczne – powiedział Wojtek, siadając z rozmachem na kanapie koło żony.

– A może to jakaś akcja telewizyjna? Ukryta kamera, czy coś w tym stylu? W sensie, jak Polacy by zareagowali na obcych w potrzebie? – zasugerował Jacek stając w drzwiach.

– Jezus, Maria, a wiesz, że to możliwe? A mogłam iść przed Wigilią do fryzjera…Ale gdzie niby mieliby mieć te kamery?

– A cholera ich wie, szwagierka, teraz to taka technika, że szkoda gadać. Mogli mieć takie minimalistyczne. Albo filmować nas jakimiś tymi, no, dronami.

Wszyscy, nie wyłączając dzieci, zerknęli na okno.

– No, nieważne. Ale chyba nie wypadliśmy tak źle, jakby co? – zapytała niepewnie Asia.

– Ale skąd, przecież ich przyjęliśmy! Może nawet jakąś nagrodę dostaniemy?

– No może… – Asia nie wyglądała na do końca przekonaną.

– No dobra, kamera nie kamera, poród nie poród, dzielmy się w końcu tym opłatkiem i siadajmy do stołu, bo umieram z głodu – Wojtek zatarł ręce.

Kolacja upływała w bardziej posępnym nastroju niż zwykle. Kiedy w końcu rozdzwonił się telefon, Asia skoczyła go odebrać jak ukłuta szpilką.

– Tak…? I co?… Dobrze, dobrze… No to uff… I będziesz wracać niedługo?… Świetnie, zostawiliśmy dla Ciebie po trochę z każdej potrawy. No to czekamy. Całuski.  Pa.

Odwróciła się, by zobaczyć wbite w siebie spojrzenia całej rodziny.

– No, wszystko dobrze poszło. Urodziła. Zdrowa dziewczynka. 2 i pół kilo wagi, 53 cm. Lekarze mówią, że będzie ok.

– Dziwne, jakoś byłem przekonany, że to będzie chłopak – wyrwał się Wojtek.

– Dobrze, dobrze… co za przygoda! Trzeba by było maleństwu jakiś prezent kupić. Prawie się ostatecznie w naszym domu urodziła – Jacek z ulgi nałożył sobie podwójną porcję sałatki jarzynowej.

– Możemy się dołożyć. Może jakiś łańcuszek albo coś? Perfumy? – Wojtek wychylił zamaszyście kieliszek.

– Ej, wy chłopy to kompletnie niepraktycznie myślicie. Pieluchy trzeba kupić, dużą paczkę. I jakąś wyprawkę zrobić, bo pewnie nic nie mają – Asia przysiadła na skraju krzesełka

– Przejrzę ciuszki po bombelku. Możemy wszystko oddać, z czego już wyrósł, czwartego dziecka na pewno nie planujemy – Basia kiwała się miarowo, próbując uśpić przytulone do piersi maleństwo.

– Nie? – zapytał z lekkim rozczarowaniem w głosie Wojtek.

– Zdecydowanie nie – powiedziała Basia ozięble i cmoknęła niemowlę w łysą główkę.

– Trzeba by sprawdzić, czy mają gdzie mieszkać. Przecież nie pójdą pod most z tym niemowlakiem.

– Wy to już zaraz im wszystko zaplanujecie – roześmiał się Jacek. – A my nadal nie wiemy, co to za jedni. I skąd są. Co to za dziecko w ogóle.

– A ja wiem! – do rozmowy włączył się nagle przysypiający na kanapie Wituś. Ocknął się i wyprostował, mrugając zaspanymi oczami.

– Wiesz? Co znowu? Coś ci powiedzieli po drodze? – zainteresowała się jego mama.

– Nie… – Witek pokręcił głową. – Ale pani w przedszkolu nam mówiła. Że każde dziecko to nowy początek. Niezapisana kartka. I że wszyscy dookoła musimy się postarać, żeby na tej kartce nic nie naba… naga…

– Nabazgrać… – dopowiedział cicho Piotrek.

– Właśnie! – Witek pokiwał z zapałem głową. – Ani takiej kartki nie podrzeć. Tylko pisać same ładne rzeczy. I mądre. Bo każde dziecko to nowa nadzieja.

– Zwłaszcza w taką noc… – szepnęła Basia.

– W każdą noc – powiedziała stanowczo Asia. Westchnęła. – Dobrze, to ty przejrzyj rzeczy po małym, a ja kupię pieluchy i pojedziemy jutro do szpitala. Zobaczymy, co im trzeba pomóc.

Śnieg za oknem padał cichutko, płatki wirowały w powietrzu jak małe baletnice. Biały puch spadał na ulice, ławki, latarnie, przykrywając wszelkie niedoskonałości i brzydotę. Gdzieś daleko płakało dziecko, ktoś łapał pierwszy oddech, ktoś wypuszczał z piersi ostatni. Ktoś się z kimś godził, ktoś się z kimś witał, ktoś kogoś żegnał na zawsze. Miliony światełek w oknach, jak w wielkim ulu świata, błyszczały nadzieją. Na nowy rok, nowe życie, nowy początek. Jak co roku…

19 myśli na temat “Boże Narodzenie

  1. Piękne opowiadanie. Tyle górnolotnych słów pada przy okazji Świąt, a jak przyjdzie co do czego, mało kto by się podjął ich realizacji… Dobrze, że poruszyłaś ten temat. Dziękuję

    Polubione przez 1 osoba

Dodaj komentarz

Ta witryna wykorzystuje usługę Akismet aby zredukować ilość spamu. Dowiedz się w jaki sposób dane w twoich komentarzach są przetwarzane.