„Po co ja właściwie gnam z wywieszonym językiem po skończonej pracy, aby odebrać dzieci z ich wakacyjnych placówek, jeśli tuż po odebraniu jedyne, o czym marzą, to żeby pójść na placyk zabaw i tam bawić się ze swoimi kolegami i koleżankami, którzy też właśnie wyszli z tego samego przedszkola?” – takie myśli chodziły mi po głowie, kiedy zamykałam furtkę prowadzącą na ukochany placyk zabaw moich dzieci. Z górką. Górka najfajniejsza, bo skutecznie zasłaniała przed wzrokiem rodzica, który próbował posiedzieć na ławce lub utknął w piaskownicy z najmłodszym. I właśnie starsze rozpierzchły się już po całym terenie w poszukiwaniu swoich przyjaciół, a Tuptuś podskakiwał niecierpliwie w wózku, wydając z siebie dźwięki imitujące rozsierdzony parowów. Miało to być zapewne uprzejmą prośbą o odpięcie mu szeleczek i puszczenie luzem.
– Zaraz, zaraz… – wymamrotałam, walcząc nadal z zamknięciem furteczki. Obrzuciłam szybkim wzrokiem mamuśki siedzące na ławkach i obok piaskownicy. Niestety, dziś szczęście mi nie dopisało. Żadnej zaprzyjaźnionej twarzy. Zresztą może i lepiej, moje najmłodsze dziecię miało zwyczaj zasuwania po całym placyku, jakby miało motorek ukryty w pieluszce. Integrowanie się ze znajomymi było dla mnie z tego powodu mocno utrudnione.
Tuptuś, wystawiony z wózka, podreptał z prędkością i wdziękiem pijanego wolnością zająca w stronę huśtawek, na których akurat jakiś chłopiec bujał się, zamaszyście wymachując nogami.
– Skarbie, nie! – wrzasnęłam i rzuciłam się w pogoń za najmłodszą pociechą. Zgarnęłam Tuptusia tuż pod huśtawkami, obrywając przy okazji bucikiem w ramię. „Eee, mogło być w głowę” – pocieszyłam się i w tym momencie dostałam solidnego plaskacza od mojego dwulatka rozwścieczonego faktem, że śmiem ograniczać mu jego osobistą wolność i prawo do zostania walniętym rozpędzoną huśtawką. Zamknęłam oczy, odliczyłam w myślach do dziesięciu, wrzucając pomiędzy różne mało cenzuralne słowa, i wróciłam z wyrywającym się i wrzeszczącym Tuptusiem pod pachą do porzuconego wózka. Przy okazji przeprosiłam matkę, która właśnie z dość wkurzonym wyrazem twarzy usiłowała ominąć swoim wózkiem z bliźniakami moją spacerówkę pozostawioną na środku ścieżki. Zgarnęłam wózek, torbę z dziełami starszych dzieci wykonanymi w przedszkolu, porzucone w nieładzie obok wózka bluzy, butelki z napojami, które w całym zamieszaniu wyturlały mi się spod siedziska, i już mogłam spokojnie i statecznie przemieszczać się w okolice piaskownicy.
– Nie bijemy mamusi. I nie lecimy pod huśtaweczki, na których ktoś się buja – wyjaśniłam słodko mojemu skarbeńkowi. Skarbeniek nabzdyczył się i obrażony usiadł na piasku. „Uff, może będzie chwila spokoju” – otarłam pod z czoła i zdałam sobie sprawę, że moje starsze dzieci zniknęły mi z zasięgu wzroku.
– Dzieci!!! – wydarłam się tak, że dwie panie pogrążone w kulturalnej rozmowie na temat wyższości pieluszek marki Dada nad Lupilu podskoczyły do góry i obrzuciły mnie groźnym spojrzeniem.
– Tu jestem! – dobiegł mnie równie gromko zza górki okrzyk mojego średniego synka.
– A co robisz? – odkrzyknęłam, nie chcąc podchodzić bliżej, aby nie zostawiać Tuptusia samego.
– A, bawię się w przedszkole z koleżankami – usłyszałam.
– A, to super, baw się! – zawyłam i zamilkłam, bo w gardle zaczęło mnie drapać od tumanu kurzu wznieconego przez małą dziewczynkę, która bawiła się w burzę piaskową.
Zobaczyłam jeszcze, jak Panna F. grzecznie wspina się na drabinki ze swoimi kumpelami i zasiadłam półdupkiem na skraju piaskownicy. „Czyżbym mogła chwilę posiedzieć?” – zatliła mi się w sercu iskierka nadziei. W tym momencie Tuptuś sięgnął po żółtą i czerwoną foremkę, porzuconą wśród innych zabawek w piasku. Pani, siedząca naprzeciw mnie obok małej dziewczynki, podskoczyła jak oparzona.
– Nie, nie, nie! To nasze! – zamachała rękami jak wiatrak. – Oddaj natychmiast.
Tuptuś popatrzył na nią z wyrazem kompletnego niezrozumienia na twarzy, który miał opracowany do perfekcji w sytuacjach, kiedyś ktoś od niego coś chciał.
– No niech pani coś zrobi! – zwróciła się do mnie z pretensją pani z naprzeciwka. – Pani syn zabrał nasze zabawki!
– Bo nikt się nimi nie bawił. Może pani córka chce się w zamian pobawić czymś naszym? Wiaderkiem, grabkami? – zaproponowałam, chcąc uniknąć konieczności włażenia do środka piaskownicy i wydzierania najmłodszemu foremek, które oglądał z żywym zaciekawieniem.
– Nie. Bardzo proszę, aby nam nasze zabawki oddać – fuknęła pani. Jej córka całą dyskusję miała gdzieś, zajęta wystukiwaniem jakiś rytmów łopatką na wiaderku.
Westchnęłam i wlazłam do piaskownicy. Przykucnęłam koło synka.
– Tuptusiu, to nie są nasze zabaweczki. Oddaj je tej pani. Masz tutaj swoje.
Tuptuś przytulił do siebie foremki obronnym gestem i ryknął wniebogłosy. Pani z naprzeciwka obserwowała całą akcją z wyraźną satysfakcją.
– Tak to jest, jak się dziecku pozwala zabierać cudze rzeczy… – usłyszałam wypowiedziane z cicha słowa i czerwona mgła zasnuła mi oczy.
– Tuptusiu, chodź, oddaj te rzeczy, to mambę dostaniesz – zaproponowałam w akcie desperacji.
– Takiemu małemu dawać słodycze… – usłyszałam pełen zgrozy szept z pobliskiej ławki.
Tuptuś dał się przekupić. Cisnął foremki obok córki wojowniczej pani. Dziewczynka nie zwróciła na nie najmniejszej uwagi. Wyciągnęłam syna z piaskownicy i postanowiłam przy okazji sprawdzić, co porabia mój średni, który podejrzanie cicho siedział za krzakami.
Z Tuptusiem w ramionach przeszłam kilka kroków i oniemiałam. Mój Średni siedział w otoczeniu kilku koleżanek z przedszkola nad miską pełną błota i trawy. Dziewczynki nabierały błotnistej brei patykami i usiłowały go karmić.
– Boże, synku, co ty robisz… przecież miałeś bawić się w przedszkole… – jęknęłam.
Średni podniósł na mnie niewinne błękitne oczy. Całą twarz miał umazaną na brązowo.
– No to się bawię. W jedzenie zupy mlecznej – wyjaśnił pogodnie, ale widząc mój wyraz twarzy, dodał pospiesznie – ale nie martw się, robaki i patyki wypluwam.
– Dobra, koniec placyku na dzisiaj… – powiedziałam słabym głosem. – Idziemy do domu!
– Co, już?? – dzieci wyglądały na bardzo rozczarowane.
– Spokojnie, przyjdziemy tu jutro – stwierdziłam pocieszająco.
Ostatecznie, czyż jest lepsze miejsce do integrowania się i wchodzenia w relacje społeczne? Już nie wspominając o nabywaniu odporności na błotne bakterie?
Placyk zabaw – uczy, bawi, wychowuje…
Bardzo w punkt… ile tych okropnych mamusiek na placyku…:/ az sie boje co bedzie juz za pol roku jak moj zacznie chodzic i szalec na placu zabawZz
PolubieniePolubienie
Tej kobiecie rzucilabym zabawkami w twarz! A zupkę „mleczna” sama zajadalam jako dziecko hahaha
PolubieniePolubione przez 1 osoba
Smakowała? 🙂
PolubieniePolubienie
Pani sama chciała się pobawić na pewno. Mnie ciekawi, skąd woda do „zupy mlecznej”? ;D
PolubieniePolubione przez 1 osoba
To była gęsta zupa. Znaleźli jakąś kałużę pod krzakiem… Brr, aż mi się nie chce o tym myśleć, ja mu daje całusy na dobranoc 🙂
PolubieniePolubienie
Co wy macie za plac zabaw 🤪 też bym uciekła szybko 🤪
PolubieniePolubione przez 1 osoba
Uśmiałam się do łez. 🙂 Mam nadzieję, że jesteś dumna ze swojego rezolutnego dziecka, które wypluwa robaki i patyki z zupy mlecznej. 🙂 🙂 🙂
PolubieniePolubione przez 1 osoba
Bardzo! 😉 nawet nie tylko z tego powodu 😉
PolubieniePolubienie
Plac zabaw to czasami coś strasznego. Odkąd mieszkam w domku jednorodzinnym i mamy swój plac zabaw mało chodzimy np do parku na plac.
PolubieniePolubienie
Nie cierpię placów zabaw, cieszę się, że moje dziecko powoli z nich wyrasta.
PolubieniePolubienie
Chyba przestane chodzić na płace zabaw z moimi kluskami 😉 p
PolubieniePolubione przez 1 osoba
Ee tam, toż to sam urok 😉
PolubieniePolubienie
Temat jeszcze mnie nie dotyczy, ale lubię czytać te Twoje historie. 🙂 Szkoda, że nie wszystkie dzieci są nauczone dzielić się zabawkami.
PolubieniePolubienie
O matko… 😀 Ja też swego czasu opisałam nasze doświadczenia z placu zabaw, ale to był o wiele mniejszy hardkor, bo byłam tam sama z półtorarocznym Robertem , Michał był jeszcze wówczas dość integralnie związany z moim ciałem 😀 O kurczę, sprawdziłam datę – to było dokładnie rok temu!
W każdym razie, miałam łatwiej, choć też niełatwo. Na placu zabaw to, czego uczymy nasze dzieci, jest wystawione na ocenę i skonfrontowane z oczekiwaniami innych rodziców… Już nie chodzi tylko o to, na co my pozwalamy, ale też o postawę innych osób na placu. Mimo wszystko lubię tam chodzić 🙂 Robert się dobrze bawi, a ja nie muszę mu zapewniać rozrywek 🙂
PolubieniePolubione przez 1 osoba
Ale szybko ten czas leci, co? 🙂 muszę odnaleźć Twój wpis, z przyjemnością poczytam 🙂
PolubieniePolubienie
Świetny wpis, zabawny i napisany fajnym językiem. Ciekawe jakie pomysły będzie miało moje dziecko 🙂
PolubieniePolubione przez 1 osoba
Nawet nie próbuj się domyślać… Dzięki! 🙂
PolubieniePolubienie
Naprawdę świetny wpis z przyjemnością się go czyta.
PolubieniePolubione przez 1 osoba
U nas też pół dnia na placyku. Ale synek 2l 9 m już samodzielny więc mama może chwilę pogrzać ławeczkę:) Pozdrawiam:)
PolubieniePolubione przez 1 osoba
Czytałam już wczoraj, a dzisiaj trafiam na wpis drugi raz i myślę sobie to samo: jak dobrze, że nie chodzę na place zabaw… to zdecydowanie nie na moje nerwy 😀
PolubieniePolubione przez 1 osoba
Ha, ha, ha. Skąd ja to znam! Ale takie mamuśki są. Dzieci się bawią, a one strażniczki ich ekwipunku. 😆
PolubieniePolubione przez 1 osoba
Mamuśki nie powiem. Coś by się stało jakbyście się wymieniły zabawkami? Brak jakiejs empatii a błotna zupka hmm 😀 – może lepiej nie jeść.
PolubieniePolubione przez 1 osoba
Cóż mam powiedzieć, rodzice satelity, którzy rozciągają swój ochronny parasol nad pociechami to zmora warszawskich placy zabaw. Na szczęście na place nie chadzam w celach towarzyskich więc ignoruję to zanurzona w kolejnej bardziej lub mniej fascynującej lekturze
PolubieniePolubione przez 1 osoba
Ech, fajnie Ci, ze sobie możesz na to pozwolić… Ja jeszcze za swoimi latam 🙂
PolubieniePolubienie
Mam takie podejście od kiedy młodszy jest na tyle duży by samemu chodzić. Czasem się złości że czegoś nie może jak starszy brat, ale mu tłumaczę że musi podrosnąć 😉
PolubieniePolubione przez 1 osoba