Placyk zabaw szkołą życia

sand-4339316_960_720

„Po co ja właściwie gnam z wywieszonym językiem po skończonej pracy, aby odebrać dzieci z ich wakacyjnych placówek, jeśli tuż po odebraniu jedyne, o czym marzą, to żeby pójść na placyk zabaw i tam bawić się ze swoimi kolegami i koleżankami, którzy też właśnie wyszli z tego samego przedszkola?” – takie myśli chodziły mi po głowie, kiedy zamykałam furtkę prowadzącą na ukochany placyk zabaw moich dzieci. Z górką. Górka najfajniejsza, bo skutecznie zasłaniała przed wzrokiem rodzica, który próbował posiedzieć na ławce lub utknął w piaskownicy z najmłodszym. I właśnie starsze rozpierzchły się już po całym terenie w poszukiwaniu swoich przyjaciół, a Tuptuś podskakiwał niecierpliwie w wózku, wydając z siebie dźwięki imitujące rozsierdzony parowów. Miało to być zapewne uprzejmą prośbą o odpięcie mu szeleczek i puszczenie luzem.

– Zaraz, zaraz… – wymamrotałam, walcząc nadal z zamknięciem furteczki. Obrzuciłam szybkim wzrokiem mamuśki siedzące na ławkach i obok piaskownicy. Niestety, dziś szczęście mi nie dopisało. Żadnej zaprzyjaźnionej twarzy. Zresztą może i lepiej, moje najmłodsze dziecię miało zwyczaj zasuwania po całym placyku, jakby miało motorek ukryty w pieluszce. Integrowanie się ze znajomymi było dla mnie z tego powodu mocno utrudnione.

Tuptuś, wystawiony z wózka, podreptał z prędkością i wdziękiem pijanego wolnością zająca w stronę huśtawek, na których akurat jakiś chłopiec bujał się, zamaszyście wymachując nogami.

– Skarbie, nie! – wrzasnęłam i rzuciłam się w pogoń za najmłodszą pociechą. Zgarnęłam Tuptusia tuż pod huśtawkami, obrywając przy okazji bucikiem w ramię. „Eee, mogło być w głowę” – pocieszyłam się i w  tym momencie dostałam solidnego plaskacza od mojego dwulatka rozwścieczonego faktem, że śmiem ograniczać mu jego osobistą wolność i prawo do zostania walniętym rozpędzoną huśtawką. Zamknęłam oczy, odliczyłam w myślach do dziesięciu, wrzucając pomiędzy różne mało cenzuralne słowa, i wróciłam z wyrywającym się i wrzeszczącym Tuptusiem pod pachą do porzuconego wózka. Przy okazji przeprosiłam matkę, która właśnie z dość wkurzonym wyrazem twarzy usiłowała ominąć swoim wózkiem z bliźniakami moją spacerówkę pozostawioną na środku ścieżki. Zgarnęłam wózek, torbę z dziełami starszych dzieci wykonanymi w przedszkolu, porzucone w nieładzie obok wózka bluzy, butelki z napojami, które w całym zamieszaniu wyturlały mi się spod siedziska, i już mogłam spokojnie i statecznie przemieszczać się w okolice piaskownicy.

– Nie bijemy mamusi. I nie lecimy pod huśtaweczki, na których ktoś się buja – wyjaśniłam słodko mojemu skarbeńkowi. Skarbeniek nabzdyczył się i obrażony usiadł na piasku. „Uff, może będzie chwila spokoju” – otarłam pod z czoła i zdałam sobie sprawę, że moje starsze dzieci zniknęły mi z zasięgu wzroku.

– Dzieci!!! – wydarłam się tak, że dwie panie pogrążone w kulturalnej rozmowie na temat wyższości pieluszek marki Dada nad Lupilu podskoczyły do góry i obrzuciły mnie groźnym spojrzeniem.

– Tu jestem! – dobiegł mnie równie gromko zza górki okrzyk mojego średniego synka.

– A co robisz? – odkrzyknęłam, nie chcąc podchodzić bliżej, aby nie zostawiać Tuptusia samego.

– A, bawię się w przedszkole z koleżankami – usłyszałam.

– A, to super, baw się! – zawyłam i zamilkłam, bo w gardle zaczęło mnie drapać od tumanu kurzu wznieconego przez małą dziewczynkę, która bawiła się w burzę piaskową.

Zobaczyłam jeszcze, jak Panna F. grzecznie wspina się na drabinki ze swoimi kumpelami i zasiadłam półdupkiem na skraju piaskownicy. „Czyżbym mogła chwilę posiedzieć?” – zatliła mi się w sercu iskierka nadziei. W tym momencie Tuptuś sięgnął po żółtą i czerwoną foremkę, porzuconą wśród innych zabawek w piasku. Pani, siedząca naprzeciw mnie obok małej dziewczynki, podskoczyła jak oparzona.

– Nie, nie, nie! To nasze! – zamachała rękami jak wiatrak. – Oddaj natychmiast.

Tuptuś popatrzył na nią z wyrazem kompletnego niezrozumienia na twarzy, który miał opracowany do perfekcji w sytuacjach, kiedyś ktoś od niego coś chciał.

– No niech pani coś zrobi! – zwróciła się do mnie z pretensją pani z naprzeciwka. – Pani syn zabrał nasze zabawki!

– Bo nikt się nimi nie bawił. Może pani córka chce się w zamian pobawić czymś naszym? Wiaderkiem, grabkami? – zaproponowałam, chcąc uniknąć konieczności włażenia do środka piaskownicy i wydzierania najmłodszemu foremek, które oglądał z żywym zaciekawieniem.

– Nie. Bardzo proszę, aby nam nasze zabawki oddać – fuknęła pani. Jej córka całą dyskusję miała gdzieś, zajęta wystukiwaniem jakiś rytmów łopatką na wiaderku.

Westchnęłam i wlazłam do piaskownicy. Przykucnęłam koło synka.

– Tuptusiu, to nie są nasze zabaweczki. Oddaj je tej pani. Masz tutaj swoje.

Tuptuś przytulił do siebie foremki obronnym gestem i ryknął wniebogłosy. Pani z naprzeciwka obserwowała całą akcją z wyraźną satysfakcją.

– Tak to jest, jak się dziecku pozwala zabierać cudze rzeczy… – usłyszałam wypowiedziane z cicha słowa i czerwona mgła zasnuła mi oczy.

– Tuptusiu, chodź, oddaj te rzeczy, to mambę dostaniesz – zaproponowałam w  akcie desperacji.

– Takiemu małemu dawać słodycze… – usłyszałam pełen zgrozy szept z pobliskiej ławki.

Tuptuś dał się przekupić. Cisnął foremki obok córki wojowniczej pani. Dziewczynka nie zwróciła na nie najmniejszej uwagi. Wyciągnęłam syna z piaskownicy i postanowiłam przy okazji sprawdzić, co porabia mój średni, który podejrzanie cicho siedział za krzakami.

Z  Tuptusiem w ramionach przeszłam kilka kroków i oniemiałam. Mój Średni siedział w otoczeniu kilku koleżanek z przedszkola nad miską pełną błota i trawy. Dziewczynki nabierały błotnistej brei patykami i usiłowały go karmić.

– Boże, synku, co ty robisz… przecież miałeś bawić się w przedszkole… – jęknęłam.

Średni podniósł na mnie niewinne błękitne oczy. Całą twarz miał umazaną na brązowo.

– No to się bawię. W jedzenie zupy mlecznej – wyjaśnił pogodnie, ale widząc mój wyraz twarzy, dodał pospiesznie – ale nie martw się, robaki i patyki wypluwam.

– Dobra, koniec placyku na dzisiaj… – powiedziałam słabym głosem. – Idziemy do domu!

– Co, już?? – dzieci wyglądały na bardzo rozczarowane.

– Spokojnie, przyjdziemy tu jutro – stwierdziłam pocieszająco.

Ostatecznie, czyż jest lepsze miejsce do integrowania się i wchodzenia w relacje społeczne? Już nie wspominając o nabywaniu odporności na błotne bakterie?

Placyk zabaw – uczy, bawi, wychowuje…

25 myśli na temat “Placyk zabaw szkołą życia

  1. O matko… 😀 Ja też swego czasu opisałam nasze doświadczenia z placu zabaw, ale to był o wiele mniejszy hardkor, bo byłam tam sama z półtorarocznym Robertem , Michał był jeszcze wówczas dość integralnie związany z moim ciałem 😀 O kurczę, sprawdziłam datę – to było dokładnie rok temu!

    W każdym razie, miałam łatwiej, choć też niełatwo. Na placu zabaw to, czego uczymy nasze dzieci, jest wystawione na ocenę i skonfrontowane z oczekiwaniami innych rodziców… Już nie chodzi tylko o to, na co my pozwalamy, ale też o postawę innych osób na placu. Mimo wszystko lubię tam chodzić 🙂 Robert się dobrze bawi, a ja nie muszę mu zapewniać rozrywek 🙂

    Polubione przez 1 osoba

  2. Cóż mam powiedzieć, rodzice satelity, którzy rozciągają swój ochronny parasol nad pociechami to zmora warszawskich placy zabaw. Na szczęście na place nie chadzam w celach towarzyskich więc ignoruję to zanurzona w kolejnej bardziej lub mniej fascynującej lekturze

    Polubione przez 1 osoba

Dodaj odpowiedź do madkaroku Anuluj pisanie odpowiedzi

Ta witryna wykorzystuje usługę Akismet aby zredukować ilość spamu. Dowiedz się w jaki sposób dane w twoich komentarzach są przetwarzane.